Siergiej przez chwilę jeździł tępo wzrokiem po przyjemnie bladoniebieskiej kopercie, głaszcząc przyjemny w dotyku papier, wdychając przyjemny dla nozdrzy zapach perfum.
Czymże jednak był ten wyblakły kolor, łudząco przypominający kolor ulubionej sukienki jego matki, tak podobny, ale jednak inny... Papier listowy, który gładkością nie dorównywał jej szorstkim, zniekształconym przez pracę dłoniom, które zawsze były tak miękkie, tak pełne ciepła... Woń perfum, jej perfum, zmieszana z zapachem sklepu papierniczego, znaczków, poczty...
Siergiej doskonale pamiętał twarz swojej matki, i mógł z całą pewnością zaręczyć, że nie była z papieru. Jego matka składała się z krwi, kości, skóry, zapachu i naprawdę cudownego uśmiechu. Tak właśnie ją zapamiętał.
Dlatego to, co trzymał w dłoniach, było zaledwie jej cząstką. Kolejnym listem, który przesłała mu z przytulnego domku u podnóża Alp. Dostarczenie go tutaj zajęło około miesiąca, więc te wszystkie wiadomości, które w nim zapieczętowała, były stare. A Siergiej nie lubił rozpamiętywać przeszłości.
Dlatego nie spieszył się, by go otworzyć. Po powrocie z pracy, gdy tylko pożegnał listonosza, zaparzył sobie ciepłej herbaty, otworzył Zbrodnię i Karę na stronie z zagiętą kartką i spokojnie zaczął czytać. Dopiero po dwudziestej, kiedy mógł być pewien, że żaden niespodziewany gość nie zjawi się u jego drzwi, zapalił starą, kloszową lampę z zygzatym wzorkiem, pozasuwał żaluzje w oknach i wygodnie rozsiadł się w fotelu z podnóżkiem.
Sam nie był przekonany, czy chce to przeczytać. O tym, jak biały jest alpejski śnieg, jak rześkie i czyste powietrze, jak intensywnie błękitne niebo... Jak bardzo była szczęśliwa z jej nowym, piątym już, narzeczonym. Mężczyzną, który nie był jego ojcem.
I co z tego, że ten pijak i narkoman zaćpał się w przydrożnym rowie dziesięć lat temu? Czy ta pusta formułka wypowiadana na ślubnym kobiercu "I nie opuszczę cię aż do śmierci..." musiała być traktowana aż tak dosłownie?
Siergiej kochał swojego rodzica. Być może nawet bardziej niż tą spracowaną kobietę, która była skazana na życie z demonem pod jednym dachem.
Doskonale pamiętał dzień pogrzebu ojca. Kościelne dzwony zdawały się swoim dźwiękiem wzywać duszę nieszczęśnika na sąd ostateczny, powietrze dla ówczesnego osiemnastolatka było przesycone śmiercią i kadzidłem. Ksiądz w purpurze wykorzystał wypadek miejscowego awanturnika jako idealny przykład kary bożej, ale jakoś nikt nie miał mu tego za złe. W tym zapchlonym miasteczku to i tak był cud, że pochowali kogoś takiego razem z innymi nieboszczykami na cmentarzu.
A jego matka płakała. Pojedyncze krople spadały z jej nosa wprost na startą spódnicę w kolorze czystej czerni. Współczuł jej, tak cholernie jej współczuł. Ściskał jej dłoń, po raz pierwszy równie lodowatą, głaskał po ramieniu, scałowywał łzy z lica.
Jakim był cholernym idiotą.
Bo już dwie minuty później, gdy miejscowy tłum rzucał białe chryzantemy na wieko trumny, gdy pierwszy gruz ziemi spadł na grube deski, uniósł wzrok na twarz matki po raz ostatni.
I nagle wskazówki zegara przestały się ruszać, usta duchownego produkować ślinę, płacz znudzonego dziecka przestał być słyszalny. Jego świadomość się wyłączyła, a wściekle żarzące się węgielki wypalały mu mózg od środka.
Wszędzie. W każdym innym, pierdolonym miejscu. W każdym innym cholernym czasie.
Błagam, mamo... Nie teraz... Nie...
Przestań się uśmiechać.
Płacz z cierpienia, nie z szczęścia.
Twój mąż nie żyje. Czemu więc... Czemu... Dlaczego jesteś tak zadowolona..?!
– Przecież go, do jasnej pierdolonej cholery, kochałaś!
Wzdrygnął się, gdy powietrze przeszyły te ostre, pełne rozpaczy słowa. A kiedy ciekawskie oczy tłumu zwróciły się w jego stronę zrozumiał, że to z jego własnego gardła wydobył się ten nieludzki charkot. Kolana same wręcz ugięły się pod napływem fali obrzydzenia, twarz wygiętą w konwulsyjnym bólu bezwiednie skierował w niebo, szukając Boga.
Nie znalazł.
I w tym momencie zwymiotował wprost do grobu.
– Między innymi dlatego nie lubię rozpamiętywać przeszłości. – Pokręcił zrezygnowany głową, przeczesując palcami kosmyki włosów.
Jakie to miało teraz znaczenie? Zamiast bawić się w ckliwe wspominki, powinien rozerwać w końcu ten papier i przeczytać to, co było w nim zawarte.
Doskonale wiedział, że jego zachowanie jest dziecinne. Ale tak bardzo, tak bardzo nie chciał jej szczęścia. Nigdy nie mógł do końca przebaczyć jej, że ucieszyła ją śmierć ojca.
A to, jakim był człowiekiem, było już osobną kwestią.
Odłożył na bok scyzoryk, chwytając koniec koperty i mało delikatnie rozrywając papier.
I to wcale nie tak, że w tym momencie chciał mieć wrażenie, że używając równie prymitywnych metod pozbawia ją godności. I wcale nie robił tego z czystą sadystyczną satysfakcją, jaką tylko chory na głowę dzieciak mógł odczuwać.
Pismo. Staranne, zgrabne, prowadzone pewną ręką. Po otwarciu koperty jeszcze bardziej odczuwał ten zapach. Limonka? Mięta? Bardziej mięta. I starość. Przede wszystkim starość. Jego matka... Była już stara.
Nie była tą samą, młodą mężatką, płaczącą ze szczęścia na pogrzebie swojego kata.
Dwie kartki, spisane drobniutko czystą rosyjszczyzną z obu stron. Myśli już nieaktualnych.
Przełknął głośno ślinę i zmusił się do czytania.
"Drogi Sergieju,
Jak Ci się żyje? Czy jesteś zdrów? Czy odżywiasz się odpowiednio? Masz dużo towarzystwa? Mam nadzieję, że tak. Chcę wierzyć, że to, że się do mnie nie odzywasz, jest tylko kwestią Twojej przewrotności. Jako odpowiedzialna matka powinnam Cię teraz zwymyślać, ale nie potrafię. Choćbym chciała, zdaję sobie sprawę, że to też moja wina. W końcu od początku byłeś przeciwny mojemu wyjazdowi... Twierdziłeś (zapewne nadal twierdzisz... Martwię się, wiesz?), że znamy się za krótko. Cały mój pobyt w tych pięknych górach z "obcym facetem", jak nazwałeś Mercuccio, był dla Ciebie abstrakcją.
Ale wiesz... To właśnie ten "obcy facet" opiekuje się mną. Mój wzrok nie jest już tak dobry jak kiedyś, więc czyta mi wieczorami. Moje ręce często drżą i nie potrafią prawidłowo utrzymać łyżki, więc karmi mnie. Mam coraz słabsz krążenie, więc ogrzewa mnie. Płaczę bez powodu, a on zawsze cierpliwie to znosi, przytula mnie, pociesza. I co teraz powiesz? Oh, już widzę tą Twoją minę, na pograniczu irytacji i zdziwienia... Zawsze w tak śmieszny sposób marszczyłeś brwi! Ale nie myśl, że chcę Ci tym zrobić na złość. Nie, ja po prostu chcę Ci to wyjaśnić, tak jak kiedyś objaśniałam Ci alfabet czy tabliczkę mnożenia. Sergieju, jestem szczęśliwa z Mercuccio. Nie miałeś racji, mój synu."
– Dość... – Pokręcił głową, pilnując własnej mimiki twarzy. Spokój. To nawet nie jest połowa listu, a on już miał ochotę roznieść w pył własne mieszkanie. Przetarł twarz dłonią, ścierając minimalne krople potu z czoła.
– Ja... Mam rację. Nie mylę się. Ten cały Mercuccio zostawi cię, lub, co jeszcze bardziej prawdopodobne, zamieni się z kochającego męża w drugiego potwora. – Po niemal pustym mieszkaniu rozległ się zachrypnięty, na wpół obłąkany chichot. Kurczowo zaciśniętymi dłońmi zmiął papier listowy. - Nie uwolnisz się od demonów, mamo. Nie dam ci od nich uciec.
"Wiesz... Mimo wszystko mam nadzieję, że mnie nie znienawidzisz. Jak każda matka pragnę, byś się uśmiechał. Mercuccio ostatnio stwierdził, że pisanie do Ciebie to idiotyzm, skoro ani razu nie dostałam odpowiedzi. Ale ja po prostu chcę, byś wiedział. Nawet jeśli list nie dojdzie, to... A może po prostu potrzebuję w ten sposób uświadomić sobie pewne rzeczy? Na przykład to, jak bardzo Cię kocham. Bo kocham Cię straszliwie, a ogrom tej miłości mnie samą przeraża. Może jestem zbyt ludzka, ale boję się. Boję się tego, co nadejdzie. Boję się tego, do czego sama jestem zdolna z miłości. Boję się tego, do czego jestem zdolna z tęsknoty..."
Kłamstwo. Nie kocha. Gdyby go kochała, nie uciekłaby. Nie tęskni. Gdyby tęskniła, nie zostawiłaby go...
– To kłamstwo, słyszysz..? – mruknął beznamiętnie, ze ściśniętym gardłem wpatrując się w nakreślone słowa. Sam jednak nie chciał słuchać głosu rozsądku, bo już po chwili pomięty papier listowy był naznaczony pojedynczymi, nasiąkniętymi słoną wodą plamami. Wierzchem dłoni starł łzy z kości policzkowych, oddychając miarowo.
–
To śmieszne... Przecież to tylko słowa. Głupie, zakłamane słowa...
To śmieszne... Przecież to tylko słowa. Głupie, zakłamane słowa...
Gwałtownie wzdrygnął się, odwracając głowę w stronę przedsionka. Jakim cudem... Dopiero teraz usłyszał to hałaśliwe walenie do drzwi..?
Choć właściwie można było wytłumaczyć to logicznie. Przez dłuższy czas głośny szum w uszach przyprawiał go o bolesną migrenę i zagłuszał każdy inny dźwięk. A miarowe stukanie mógł wziąć za kolejny wytwór swojego chorego umysłu. Jeszcze przez chwilę wbijał otępiały wzrok w drzwi, by w końcu chwiejnym krokiem znaleźć się w korytarzyku. Przetarł dłońmi lekko opuchnięte oczy, poprawił krawat i w końcu pociągnął za klamkę.
Pierwsze, na co zwrócił uwagę to tani kawałek metalu (zapewne pozłacana powłoka była tak wiele razy traktowana ścierką nasiąkniętą środkami czyszczącymi, że starła się niemal całkowicie), mający imitować odznakę. Dopiero później, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego półmroku mógł dostrzec więcej szczegółów. Stawały się dlań widoczne kolejno mundur barwy wyblakłego błękitu, krótki nos o strukturze kartofla i koloru buraka, niezwykle rozciągnięte policzki, ostrzyżone "na jeża" włosy i w końcu te głęboko osadzone w oczodołach błyszczące kulki, zawsze pełne jakiejś dziwnej powagi i wzniosłości. I tym razem nie było inaczej, a sama obecność Petrowa zdawała się wręcz narzucać atmosferę święta narodowego.
– Dobry wieczór, Sergieju. Ekhem... Wybacz za najście o tej porze.
– W porządku, komisarzu. Więc, wejdziesz może? Napijesz się herbaty? Chyba mam gdzieś jeszcze dwie torebki indyjskich ziółek... W sam raz na takie dni.
– Nie, nie... Tym razem jestem w sprawie służbowej.
Między przyjaciółmi zapanowała chwila milczenia. Służbista skorzystał z tego i wyciągnął z kieszeni pomiętą chusteczkę, wycierając nos. A Sergiej stał osłupiały, w dość dużym zdziwieniu przyglądając się temu wysokiemu, barczystemu mężczyźnie, który najwidoczniej tym razem nie wpadł przedyskutować z nim problematykę w Mistrzu i Małgorzacie. Nie wyglądało na to, by miał zamiar dokładniej przybliżyć mu cel swej wizyty, a Sergiej straszliwie nie lubił bawić się w podchody i niedomówienia.
– Rozumiem. Cóż, co ma być, to będzie. Wal pan prosto z mostu. Nie ma potrzeby, byś dłużej marzł mi na tarasie. O co chodzi?
Mężczyzna odchrząknął pod nosem, wbijając dłonie do kieszeni spodni. Sergiej odgadł, że siłą woli starał się przybrać najbardziej obojętny i służbowy ton, na jaki było go stać.
– Pańska matka nie żyje.
– ... Przepraszam, deszcz zagłusza. Mógłbyś powtórzyć, Petrow?
– Sergieju Nikanor. Twoja matka nie żyje. Miesiąc temu popełniła samobójstwo. I, na litość boską, jaki deszcz? Mamy bezchmurną noc. Dobrze się czujesz?
– Tak... Myślę. W porządku. Chyba. Dobranoc więc, jeśli to już wszystko.
– Hej. – Nim Nikanor zdążył zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ten postawił nogę na progu i zablokował zbite w przejście deski. – Posłuchaj. Naprawdę mi przykro. To straszna tragedia. – W głosie przyjaciela dało się wyczuć szczere współczucie. Przyglądał mu się z mieszaniną smutku i niepokoju. – Może powinienem dziś z tobą zostać...
– To nie będzie konieczne, komisarzu. – Rosjanin słyszał ten głos zaledwie kilka razy, ale nawet pomimo pękającej czaszki był w stanie go rozpoznać. Pustymi oczami przyglądał się temu człowiekowi, który przedtem skrzętnie skrywał się w cieniu i nie wychylał. – Ja z nim zostanę. To dla nas obu zaiste tragedia.
Sergiej ledwo się trzymał drewnianej framugi, z otwartymi ustami przyglądając się Mercucciemu. A konkretniej, temu charakterystycznemu uśmiechowi, który w swoim życiu widział tylko raz. Dziesięć lat temu. I w sumie chyba tylko z powodu zobaczenia czegoś równie znajomego otrząsnął się i znów myślał na trzeźwo.
Ohh. Więc to tak.
– To nie będzie konieczne. – Posłał im słaby uśmiech, starając się powstrzymać głośny wybuch serdecznego śmiechu. – Naprawdę, wszystko w porządku. Pozwólcie, panowie. Potrzebuję chwilę samotności i ciszy.
Przybierając niezwykle bolesny, acz sztuczny wyraz twarzy zatrzasnął im drzwi przed nosem i przekręcił klucz w zamku. Nie oglądając się, jak tornado wpadł do salonu, upewniając się, że żaluzje w oknach są dokładnie pozasłaniane. Niczym przestępca o mentalności niedorozwiniętego dzieciaka chichrał się jak opętany, podrygując kierował się raźnym krokiem od jednego końca mieszkania do drugiego.
W końcu przystanął przed stolikiem w salonie, sięgając z powrotem do pozostawionego luźno papieru listowego. Musiał wiedzieć, musiał się upewnić... Przełknął głośno ślinę i i dokładnie zlustrował wzrokiem trzymany przedmiot, bardziej skupiając się na piśmie.
Merkuccio był szczurem inteligentnym i przebiegłym, ale jednego nie przewidział.
Jego matka od kilku miesięcy miała problemy z dłońmi, które drżały i utrudniały jej prawidłowe trzymanie łyżki. Tym bardziej nie mogłaby utrzymać długopisu, nie mówiąc o poprowadzeniu równie prostych liter.
– Ten drań... –Pokręcił z niedowierzaniem głową, bardziej jednak wyrażając aprobatę niż potępienie. – Nieźle sobie to zaplanował, no proszę. "To właśnie ten "obcy facet" opiekuje się mną. Mój wzrok nie jest już tak dobry jak kiedyś, więc czyta mi wieczorami. Moje ręce często drżą i nie potrafią prawidłowo utrzymać łyżki, więc karmi mnie. Mam coraz słabsze krążenie, więc ogrzewa mnie. Płaczę bez powodu, a on zawsze cierpliwie to znosi, przytula mnie, pociesza." No tak... Który normalny, młody, zdrowo myślący facet aż tak poświęcałby się dla niedawno poślubionej, w podeszłym wieku kobiety? Który, jeśliby nie wiedział...
Nie wiedział o tych życiowych oszczędnościach, skrzętnie zbieranych na czarną godzinę, bezpiecznie ulokowanych w banku na koncie pani Nikanor...?
Kurwa.
Męska dziwka.
Siergiej gardził takimi szczurami, ale teraz nie to zaprzątało jego myśli. Nie zastanawiał się, czy to rzeczywiście było samobójstwo spowodowanego tyraństwem, a listy były słane dla niepoznaki, czy może sam Mercuccio przyłożył bezpośrednią rękę do tego morderstwa.
– Więc to tak... Rozumiem. – Uśmiechnął się szczerze, czując napływające do oczu łzy. – Demony... Nie uwolniłaś się od nich, mamo. Listy kłamały. Nie byłaś szczęśliwa. Porzuciłaś tatę. Porzuciłaś mnie. Żałujesz? Na pewno... Kochasz mnie? Kochasz tatę? Na pewno. Tęsknisz, prawda? – Siergiej Nikanor po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jak to jest płakać ze szczęścia. – Nie martw się. Niedługo wszyscy zobaczymy się w Piekle. Obiecuję.
– Rozumiem. Cóż, co ma być, to będzie. Wal pan prosto z mostu. Nie ma potrzeby, byś dłużej marzł mi na tarasie. O co chodzi?
Mężczyzna odchrząknął pod nosem, wbijając dłonie do kieszeni spodni. Sergiej odgadł, że siłą woli starał się przybrać najbardziej obojętny i służbowy ton, na jaki było go stać.
– Pańska matka nie żyje.
– ... Przepraszam, deszcz zagłusza. Mógłbyś powtórzyć, Petrow?
– Sergieju Nikanor. Twoja matka nie żyje. Miesiąc temu popełniła samobójstwo. I, na litość boską, jaki deszcz? Mamy bezchmurną noc. Dobrze się czujesz?
– Tak... Myślę. W porządku. Chyba. Dobranoc więc, jeśli to już wszystko.
– Hej. – Nim Nikanor zdążył zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ten postawił nogę na progu i zablokował zbite w przejście deski. – Posłuchaj. Naprawdę mi przykro. To straszna tragedia. – W głosie przyjaciela dało się wyczuć szczere współczucie. Przyglądał mu się z mieszaniną smutku i niepokoju. – Może powinienem dziś z tobą zostać...
– To nie będzie konieczne, komisarzu. – Rosjanin słyszał ten głos zaledwie kilka razy, ale nawet pomimo pękającej czaszki był w stanie go rozpoznać. Pustymi oczami przyglądał się temu człowiekowi, który przedtem skrzętnie skrywał się w cieniu i nie wychylał. – Ja z nim zostanę. To dla nas obu zaiste tragedia.
Sergiej ledwo się trzymał drewnianej framugi, z otwartymi ustami przyglądając się Mercucciemu. A konkretniej, temu charakterystycznemu uśmiechowi, który w swoim życiu widział tylko raz. Dziesięć lat temu. I w sumie chyba tylko z powodu zobaczenia czegoś równie znajomego otrząsnął się i znów myślał na trzeźwo.
Ohh. Więc to tak.
– To nie będzie konieczne. – Posłał im słaby uśmiech, starając się powstrzymać głośny wybuch serdecznego śmiechu. – Naprawdę, wszystko w porządku. Pozwólcie, panowie. Potrzebuję chwilę samotności i ciszy.
Przybierając niezwykle bolesny, acz sztuczny wyraz twarzy zatrzasnął im drzwi przed nosem i przekręcił klucz w zamku. Nie oglądając się, jak tornado wpadł do salonu, upewniając się, że żaluzje w oknach są dokładnie pozasłaniane. Niczym przestępca o mentalności niedorozwiniętego dzieciaka chichrał się jak opętany, podrygując kierował się raźnym krokiem od jednego końca mieszkania do drugiego.
W końcu przystanął przed stolikiem w salonie, sięgając z powrotem do pozostawionego luźno papieru listowego. Musiał wiedzieć, musiał się upewnić... Przełknął głośno ślinę i i dokładnie zlustrował wzrokiem trzymany przedmiot, bardziej skupiając się na piśmie.
Merkuccio był szczurem inteligentnym i przebiegłym, ale jednego nie przewidział.
Jego matka od kilku miesięcy miała problemy z dłońmi, które drżały i utrudniały jej prawidłowe trzymanie łyżki. Tym bardziej nie mogłaby utrzymać długopisu, nie mówiąc o poprowadzeniu równie prostych liter.
– Ten drań... –Pokręcił z niedowierzaniem głową, bardziej jednak wyrażając aprobatę niż potępienie. – Nieźle sobie to zaplanował, no proszę. "To właśnie ten "obcy facet" opiekuje się mną. Mój wzrok nie jest już tak dobry jak kiedyś, więc czyta mi wieczorami. Moje ręce często drżą i nie potrafią prawidłowo utrzymać łyżki, więc karmi mnie. Mam coraz słabsze krążenie, więc ogrzewa mnie. Płaczę bez powodu, a on zawsze cierpliwie to znosi, przytula mnie, pociesza." No tak... Który normalny, młody, zdrowo myślący facet aż tak poświęcałby się dla niedawno poślubionej, w podeszłym wieku kobiety? Który, jeśliby nie wiedział...
Nie wiedział o tych życiowych oszczędnościach, skrzętnie zbieranych na czarną godzinę, bezpiecznie ulokowanych w banku na koncie pani Nikanor...?
Kurwa.
Męska dziwka.
Siergiej gardził takimi szczurami, ale teraz nie to zaprzątało jego myśli. Nie zastanawiał się, czy to rzeczywiście było samobójstwo spowodowanego tyraństwem, a listy były słane dla niepoznaki, czy może sam Mercuccio przyłożył bezpośrednią rękę do tego morderstwa.
– Więc to tak... Rozumiem. – Uśmiechnął się szczerze, czując napływające do oczu łzy. – Demony... Nie uwolniłaś się od nich, mamo. Listy kłamały. Nie byłaś szczęśliwa. Porzuciłaś tatę. Porzuciłaś mnie. Żałujesz? Na pewno... Kochasz mnie? Kochasz tatę? Na pewno. Tęsknisz, prawda? – Siergiej Nikanor po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jak to jest płakać ze szczęścia. – Nie martw się. Niedługo wszyscy zobaczymy się w Piekle. Obiecuję.
Komentarze
Prześlij komentarz